
Pogodny epikurejczyk w Zakopanem, czyli o Kornelu Makuszyńskim słów kilka
Życie słynnych ludzi opisuje się zwykle od chwili ich narodzin, byłoby tedy sprawą słuszną, by żywot Kornela Makuszyńskiego, którego należy zaliczyć do najwybitniejszych postaci naszego wieku, rozpocząć od owego dnia, kiedy ujrzał on światło słoneczne. Był to dzień szary, bardzo zwyczajny i niczym niewyróżniający się od pospólstwa dni, chociaż powinien zalśnić w kalendarzu, wybuchnąć jak wulkan i zakrwawić wielką łuną chmurne i przepaściste niebo historii. Tak się bowiem często działo w bardzo dawnych czasach, że kiedy na świat przychodził ktoś taki, co miał zaważyć na jego losach – jakiś potężny król, wspaniały geniusz czy też potwór, co miał rozlać morze krwi – dziwne w naturze działy się rzeczy: ziemia trzęsła się jakby w wielkiej trwodze, padały góry, jakby chciały czołem uderzyć o struchlałe padoły, morze występowało z brzegów, lwy ryczały na pustyni, wybuchały pożary, a wszystkimi ludźmi wstrząsał tajemniczy dreszcz. Nic podobnego – ku powszechnemu zdumieniu – nie stało się w owej chwili, kiedy*(1) Kornel Makuszyński zjawił się na świecie. Góry zadrżały w posadach dopiero parę dekad później, kiedy już jako dorosły człowiek, pisarz zajechał po raz pierwszy do Zakopanego.